Ilekroć wydaje mi się, że Syny zahaczą zaraz czubkiem kaptura o szklany sufit wiszący nad ich głowami – i uduszą się w tak lubianym przez nich dymie z Antari M-10 i kadzidełek marki Satya – Piernikowski i 88 wykonują kolejny niespodziewany ruch, który poszerza ich pole działania.
Kiedy na scenie niezależnej osiągnęli już właściwie wszystko, co się dało, miałem spore wątpliwości, czy uda im się przedrzeć do głównego nurtu muzyki alternatywnej bądź bardzo dziś rozległego, acz wciąż nieco hermetycznego, hiphopowego światka. W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy natomiast ich osiedlowe mantry miała okazję usłyszeć publiczność Męskiego Grania i Polish Hip Hop Festivalu, 88 produkował dla Rosalie i Włodiego, a Piernikowski nagrywał z Brodką i Hadesem. Ostatnie dwie z tych kolaboracji trafiły tymczasem na trzeci, solowy krążek pierwszego białasa RP – dopiero co wydany przez Asfalt Records album The best of moje getto – płytę, która synowską sagę odmalowuje w całkiem innych barwach niż Orient, No Fun, Gruda czy nawet najbardziej z nich przystępny Sen. Debiut Roberta pod auspicjami jednego z najbardziej konsekwentnie prowadzonych i nieustannie zmieniających się (by jakim jest, wciąż pozostać) rapowych labeli na rynku, w monochromatyczną, VHS-ową estetykę reprezentantów primeshitu wprowadza zupełnie nowe kolory, emocje i nadzieję. O to, z czego wynika ten zwrot, na czym opiera się słuchowiskowa formuła tego materiału i dlaczego w 2019 roku Piernikowski sięgnął nagle po autotune’a, postanowiłem spytać u źródła. Korzystając z ostatnich ciepłych dni mijającego nam właśnie roku, zalegliśmy na jednej z ławek na warszawskiej Agrykoli, odpaliliśmy po szlugu i… weszliśmy do getta. Kalinowski is connected.
Jak byś zdefiniował getto?
W kontekście tytułu tego albumu można je rozumieć na płaszczyźnie stricte muzycznej, bo w pewnym momencie zajarałem się reprodukowaniem i mieszaniem tych rzeczy, które są dla mojej twórczości charakterystyczne; swego rodzaju kręceniem się w koło. Zauważyłem, że w moich tekstach używam często tych samych sformułowań czy słów i choć działo się to wcześniej raczej nieświadomie, to zacząłem iść dalej w tym kierunku – mielić w sobie te moje frazy w taki wręcz mantryczny sposób, przerabiać je i wplatać w kolejne numery motywy, które pojawiły się już na poprzednich krążkach. Sam utwór tytułowy wymyśliłem więc jako swego rodzaju zbiór hitów – DJ puszcza The best of moje getto. A też cały ten krążek jest trochę takim zbiorem klasyków z mojego świata, mojego getta.
A w szerszym, życiowym kontekście czym dla ciebie jest getto?
Całym właściwie moim światem, bo z jednej strony mam poczucie, że on się w pewnym sensie cały czas rozszerza, ale z drugiej – wydaje mi się, że odwrotnie proporcjonalnie do tego zachodzi również pewne zawężenie. Ilekroć widzę ten pozorny dostęp do wielu możliwości, za każdym razem, kiedy jest mi dane wybierać spośród różnych opcji, to od globalnego kapitału przez lokalną politykę po cały ten szit na sklepowych półkach, wydaje mi się, że ta mnogość dróg prowadzi zawsze do… zachłannych chujów. Nigdzie właściwie nie widzę żadnego pola manewru, żadnej prawdziwej alternatywy albo widzę, że mnie na nią nie stać, i w tym sensie czuję się jak mieszkaniec getta.
Mieszkaniec, ale jednocześnie głos getta, co do spółki z tym kręceniem się wokół pewnych stwierdzeń czy słów przywiodło mi na myśl jamajskie soundsystemy, których wydajesz mi się swego rodzaju innogatunkowym bękartem.
Nigdy mnie nie obchodziło, czy te słowa, krzyki czy dźwięki, które powtarzam w kółko i nadaję im pewną symbolikę, staną się komunikatywne na zewnątrz, ale dla mnie są one klasyczne jak zawołanie Jah! na Jamajce. To taki alarmujący sygnał, jak splash ze sprężyny; przywołanie swoich demonów, jakiejś nienazwanej siły. I wręcz miałem z początku taki pomysł, żeby intro do tej płyty oprzeć na tym, że wypuszczam z miksera wszystkie dźwięki, których na niej użyłem – poszczególne sample i słowa. Żeby pokazać słuchaczowi, z czego jest skonstruowany ten album. I w końcu tego nie zrobiłem, ale może jeszcze kiedyś do tego wrócę, bo podoba mi się pomysł podania składu, z czego jest to zrobione – że to są rzeczy kluczowe i dopiero przemieszanie ich w pewien konkretny sposób nadaje im treść, bo choć same w sobie nie mają one żadnej siły, to… jakaś siła je łączy.
Ta mantryczność, o której wspomniałeś, łączy się w jakiś sposób z magicznym postrzeganiem języka, z zaklinaniem rzeczywistości? Bo na Jamajce jest to wręcz nierozerwalnie ze sobą związane, przez to, że przeważająca część reggae i dubu to pieśni religijne.
Mam w to dużą wkminę i też zauważyłem ostatnio, że w kwestii konstrukcji językowej utworów ciągnie mnie najbardziej w stronę hymnów czy psalmów, momentów, w których wydźwięk utworu jest wołaniem o coś. Na Jamajce każdy właściwie numer był oparty na konstrukcji religijnej – Fisherman Dub Lee Perry’ego chociażby: „rybaku, wiosłuj, płyń swoją łodzią, bo na brzegu głodne brzuchy”; litania o pomyślność, to jest bardzo mocne. A mi nie wiem co do końca odjebało z tym świętym Monsantym w utworze The best of moje getto, ale to jest właśnie to – modlenie się do czegoś, modlenie się o coś. Trochę w ogóle wjechało mi na tej płycie szukanie mistycyzmu w rzeczach, w których z pozoru go nie ma, i to też wyraża sytuację mojego indywidualnego pogubienia. Tego, że ja nic właściwie nie wiem, że wyczerpały się dla mnie wszystkie źródła i autorytety tego świata, że nie potrafię z czymkolwiek istniejącym znaleźć jakiejkolwiek więzi i to mnie… nie przeraża ani nie smuci. Błądzę w tym sobie i wymyślam różne konstrukcje na bazie tego, co akurat mam pod ręką. Tworzę mój własny, prywatny i świecki mistycyzm. Próbuję się skomunikować z czymś, co być może nawet nie istnieje, ale mnie to… nie obchodzi, bo daje mi to pewne poczucie związania ze światem.
To bardzo… cyberpunkowe podejście, bo o ile historia nowoczesności właściwie cała opiera się na rozdziale ducha i rozumu, mistycyzmu i technologii, to dziś te światy są dużo bliższe niż wcześniej.
I dzięki temu istnieje chyba przekonanie o tym, że zbudowanie androida czy awatara może być aktem boskiej kreacji – stworzenia ducha. Myślenie, że maszyna nie ma ducha, może być błędne, bo przecież może ona mieć wartość metafizyczną czy też można jej taką wartość nadać – tak samo jakbyś robił amulet czy inny święty przedmiot.
Na swoim nowym krążku tej metafizyki szukasz w dźwiękach – w tych wszystkich frazach pobrzmiewających new age’em i ambientem, które w utworze Abhajamudra przypominają wręcz jakąś coachingową mantrę na nową erę Wodnika.
To dobrze obrazuje tę moją potrzebę mistycyzmu – ta banalna, youtube’owa sesja medytacyjna pod tytułem „brak lęku”. Najbardziej podoba mi się w tym gra pomiędzy tym, jak tania i chujowa jest ta forma, a jednocześnie jak prawdziwy jest głęboki sens tych słów. Taniość w tej sytuacji staje się nagle głęboka. I wydaje mi się, że tylko to, co rozgrywa się pomiędzy tymi dwoma sferami – kiczowatym new age’em i realnym sensem – pozwala mi powiedzieć tak ważne stwierdzenia. Kiedy już to nagrałem i słuchałem tej wstępnej wersji, to poczułem się jak jakaś postać idąca miastem i widząca nagle te słowa wyświetlone na którymś budynku, jakby wypowiadała je jakaś sztuczna postać wyglądająca dokładnie jak ja, i to mi… zrobiło coś w głowie. Bo mam wrażenie, że kontekst wypowiadania pewnych słów działa na mnie bardziej niż sama treść. Relacje i konteksty, w których słyszę jakieś słowa – nieważne, czy wpadnę na nie w grze komputerowej, mandze czy jakimś sekciarskim filmiku – potrafią zrobić na mnie nieporównywalnie większe wrażenie, niż jak są intencjonalnie i wprost wyłożone. Nie wiem, czy wiesz, o co mi chodzi?

Pewnie, że wiem, bo na mnie dużo większe wrażenie robi zwykle komiks z Batmanem niż poważna literatura napisana cała na wysokim C, a zazwyczaj obie te formy wyrazu są dokładnie o tym samym – o pewnych archetypach dobra i zła, ich nieustannych zmaganiach i szeregu niuansów czy wręcz filozoficznych pytań, które się przy tym pojawiają.
Do mnie nie trafia prosty przekaz. Zrobiłem kilka rzeczy z przekazem i to było… bez sensu. Takie podejście jest zresztą bardzo podobne do oceniania cudzego postępowania – tego, że ktoś zrobił to czy tamto i dlatego jest chujem, a za chwilę twoje życie tak się zaplącze, że w podobnej sytuacji zrobisz dokładnie to samo i to ty będziesz wtedy chujem. Życie pełne jest niejednoznaczności i nie da się stwierdzić, że ktoś jest na pewno chujem, bo tyle się zbiega na to różnych czynników, że często człowiek wychodzi na chuja, a chujem wcale nie jest. Jak w Spirited Away, bardzo trudno byłoby nazwać którąkolwiek z postaci występujących w tej animacji złą albo dobrą.
Człowiek chyba od zawsze dążył do podobnych zerojedynkowych ocen, jednak dzisiaj są one dużo bardziej widoczne za sprawą internetu i nowych mediów. Co mnie jednak w tym wątku ciekawi najbardziej, to kwestia tego, że mi podobnie niejednoznaczne, intertekstualne komunikaty są bardzo bliskie, bo mam w sobie sporą dozę cynizmu i też wrażliwość mocno stępioną przez blokowiskowy wychów, a u ciebie podobnych cech nigdy nie zauważyłem.
Tak, pomimo tego, że niektórzy widzą w mojej twórczości tylko cynizm, to chyba naprawdę go tam nie ma. I też ta mantra, o której mówiliśmy, z jednej strony mnie trochę śmieszy i jak ją nagrywałem, to miałem przy tym sporo polewki, ale z drugiej – jak ją usłyszałem już skończoną, to mnie zmroziło, bo zacząłem myśleć o śmierci i lęku i faktycznie dotknąłem czegoś ważnego. I chyba większość rzeczy, których słucham, jest właśnie taka – ich forma może z pozoru bawić, ale finalna istota zupełnie nie. Bo ja nie mówię tu o pustym śmiechu, a raczej jakimś rodzaju zdziwienia, które może też wywołać śmiech. Trudno jest mi zaakceptować w muzyce humor, pastisz czy kabaret; w ogóle to na mnie nie działa i nigdy nie korzystam z tego w swojej muzyce. Poruszam się zwykle w takich rejestrach uczuć, które trudno jednoznacznie określić jako śmieszne, radosne, smutne czy tragiczne. A wspomniana mantra jest tego przykładem – mieszanką śmiechu, zdziwienia, rozpaczy i wiary, że jesteśmy wieczni.
I stąd po części wynika pewnie recepcja ciebie jako cynika, bo – niestety – w dzisiejszych czasach śmiechu mamy wszędzie pełno, ale rzadko kiedy jest on czymkolwiek głębszym podszyty, a nawet jeśli jest, to ludzie tego nie szukają – beka z mema. Ale o tym już swego czasu sobie gadaliśmy, więc może wróćmy do tych mantr…
Zawsze mnie do tego ciągnęło i sięgałem po podobne rozwiązania – w jakiejś szczątkowej formie – chociażby w numerze Ogień, który był pierwszą wersją Antari M-10 z płyty No Fun. Od dawna zresztą chodzi za mną pomysł zrobienia całej płyty w takiej duchowo-coachingowej formie. A że jeszcze ostatnio naoglądałem się sporo anime i się w tą Japonię mocno wkręciłem, to znów uaktywniła mi się opcja takiego spokojnego i wsobnego szukania duchowości w miejscach, w których z pozoru jej nie ma, tropienia duchów w zupełnie niemetafizycznym świecie. Japończycy mają zresztą to świetnie przekminione – weźmy za przykład pierwszą scenę Spirited Away, w której ta rodzinka jedzie samochodem przez nasz codzienny, nowoczesny świat. W pewnym momencie samochód zjeżdża z głównej drogi w którąś boczną uliczkę i nagle są tam jakieś dziwne groby i ślady dawnej duchowości.. Z pozoru jest ona niewidzialna, a czai się tuż obok.
Warszawa od zawsze była dla mnie takim miastem – stojącym w ogromnej części na grobach, po wielokroć spływającym krwią, rodzimym odpowiednikiem Gotham City, na którego środku stoi wielki kościół postawiony na część… żadnego boga. I choć to poczucie jest dla mnie od dziecka bardzo dojmujące, to nie znam żadnych tworów popkulturowych, które by to celnie złapały.
Wydaje mi się, że wynika to z tego, że każdy właściwie próbuje dodać do tego jakiś zbędny komentarz czy ocenę. Brakuje chyba takiej kamery-oka, która to pokaże ciut bardziej medytacyjnie, bez spinania się na pochwałę czy potępienie. Brak komentarza działa czasami dużo mocniej, a dominują chyba takie przekazy, w których albo się śladów przodków w ogóle nie zauważa, albo przysłaniają one zupełnie horyzont. A często jak idę ulicą, to sobie kminię, jak one zajebiście współistnieją.

Kwestie metafizyczne w Polsce są dodatkowo utrudnione przez to, że w ciągu ponad tysiąca lat katolicyzmu straciliśmy zupełnie łączność z tymi „dobrymi duchami”, o których śpiewacie z Kachą Kowalczyk i które tańczą w waszym klipie. U naszych wschodnich sąsiadów natomiast szeptuchy mają swoje własne linie telefoniczne i właściwie na każdym rosyjskim blokowisku mieszka jakiś szaman albo kolejne wcielenie Jezusa.
Jak Kaszpirowski, który promieniował dobrą energią na wodę, i wszyscy przykładali szklanki do telewizorów, nie widząc w tym nic dziwnego, traktowali to tak, jakby on sam dotykał tej wody. Jeszcze przecież nasze babcie potrafiły często traktować telewizor jako przedłużenie własnego ciała czy umysłu. To, co w nim się pojawiało, było dla nich dojmująco namacalne, a my w pewnym momencie zaczęliśmy już patrzeć na to zupełnie inaczej. Wszystko to sprowadza się do kwestii naiwności i żeby do tego wrócić, musimy spojrzeć na świat oczami takiej właśnie babci. Albo dziadka, bo pamiętam, jak poszedłem odwiedzić brata w szpitalu i on tam grał na konsoli w boks, a obok niego leżał taki starszy dziadek. No i on tam walczy, bije się i nagle coś takiego stało się w grafice, że jedna tekstura się oderwała od postaci, jakieś takie wektory w środku się ukazały i wtedy dopiero zdaliśmy sobie sprawę, że ten dziadek myślał, że to jest prawdziwa walka bokserska, bo zaczął krzyczeć: „sędzia powinien to przerwać, coś mu się stało”; zatroszczył się o awatara. To jest kwestia wejścia w pewną naiwność poznawczą i w pewien sposób wszystko tego wymaga, bo przecież jak oglądasz film, to robisz dokładnie to samo. Wykonujesz zupełnie absurdalną czynność – siedzisz przed płaskim ekranem podłączonym do prądu i wydaje ci się, że jesteś w tym świecie, który ktoś wykreował, sfilmował i dystrybuuje na różne sposoby; z samego założenia jesteś w tym momencie naiwny jak dziecko.
Jak cię teraz słucham, to przyszedł mi do głowy jeszcze jeden wschodni kontekst metafizyczny, bo nigdy wcześniej nie myślałem o twojej twórczości w ten sposób, ale chyba coś w tym jest – jest bowiem takie rosyjskie pojęcie jurodiwyj, czyli święty szaleniec, naiwniak, który widzi więcej…
Coś w tym może być, bo jak ja nagrywam numery, to jest… pojebane, na maksa. Jestem w jakimś dziwnym transie i po prostu to robię, a racjonalne myślenie o muzyce włącza mi się dopiero po czasie, kiedy już coś skończę – słucham tego, mówię „o kurwa” i zaczynam to składać. Jak coś robię, to jest taki haj, że nie myślę zupełnie o konstrukcji utworu czy intencjonalności użycia pewnych słów, nie mam żadnych założeń kompozycyjnych czy jakichkolwiek innych i dopiero jak wyłączę record, to jestem w stanie spojrzeć na to trzeźwym okiem.
W samym procesie twórczym nie ma racjonalnego myślenia czy też jakiejś dozy autorefleksji; jest channeling?
Tak. I też dlatego nie potrafię pisać tekstów na kartkach, bo wtedy włącza mi się od razu myślenie intelektualne, analiza i erudycja. Nagrywam więc wers po wersie, wymyślam je na bieżąco i dokładam do siebie kolejne klocki. Potrafię dwie godziny łazić po studiu, słuchać czegoś w kółko i dopiero jak już się zapędzę w jakiś taki dziwny kozi róg, to podchodzę do mikrofonu – jeb, jeb, jeb i zrobione. I może też przez taki właśnie model pracy wszedłem bardziej w ten mistyczny klimat, bo w tym jest coś rytualnego – w tym chodzeniu godzinami po studiu i budowaniu w sobie pewnej atmosfery – tu zapalę kadzidło, tam fajka, słucham cały czas jakiejś muzyki i wprawiam się w ten dziwny stan; celebruję w sobie pewną mszalność i na tym wystrzale się zwykle odpalam. Tak było na przykład przy tym kawałku z nowej płyty Pezeta – dwa dni łaziłem po studiu i finalnie nagrałem to w dwie godziny – nie myślałem o tekście, który mam skonstruować, nie zapisywałem sobie żadnych sentencji, które mogłyby być fajne czy celne, tylko po prostu zbudowałem sobie w głowie klimat, w którym ma się coś wydarzyć, i nagle to wszystko się ze mnie wylało. I właściwie przy każdym innym utworze ja też wymyślam sobie… Można by powiedzieć film, ale to jest duże uproszczenie… jakiś autonomiczny świat, w którym żyje pewna postać i coś się jej przydarza. Całe to moje napędzanie się i wprawianie w ten stan służy więc temu, żebym sam uwierzył w to, że jestem w tym świecie, o którym mam zamiar opowiedzieć. Buduję sobie tę scenerię w głowie, podchodzę do mikrofonu i kiedy już tam jestem, to wtedy wydarza się numer. Nagle jestem tym kolesiem, o którym opowiadam – jakbym był jakimś medium – słyszę tę burzę, mam otwarte okno i wszystko lepi się w całość. „Myślałem, że to jest burza… tu, tu, tu – te dźwięki z podwórza…”

Co ci pozwala wprowadzić się w ten stan? Kadzidełka, pety…
Muzyka – każdy bit traktuję jak field recording z tego miejsca, w które chcę wejść, i to on jest moim punktem zaczepienia, on daje mi przestrzeń. I jest w tym może odrobina zastanowienia, ale też dużo… Nie chciałbym się tu zagłębiać w żadne szamanizmy, bo nigdy tego szczególnie nie analizowałem…
Ale też wielu szamanów tego nie zgłębiało, bo z jednej strony w społecznościach pierwotnych istnieli zaklinacze z nadania rodzinnego, których szkolili rodzice, dziadkowie czy inni przodkowie, ale z drugiej – było też wielu z boskiego nadania – takich chociażby, którzy przeżyli w dzieciństwie chorobę, z którą jak wydawało się wszystkim, sobie nie poradzą, a jednak wyzdrowieli i stali się szamanami.
Nie chciałbym się określać szamanem, ale ten mój proces twórczy bardzo przypomina mi loty różnych… pojebańców. I nieraz też widziałem szaleńców, którzy w tym swoim pojebaniu dotykają prawdziwej istoty danej sprawy. Ja tego nie rozkminiam intelektualnie, bo czuję, że mógłbym to zniszczyć, gdybym próbował to usystematyzować czy przeanalizować. To może być podobne do takich sytuacji, w których idąc parkiem, widzisz w którymś drzewie jakiś kształt, a jak później tam wracasz, to już go nie ma i nie sposób się go nawet doszukać. Oczekiwanie od tego jakiejś powtarzalności może być zgubne, więc mam wobec tego wiele pokory. Staram się nie myśleć o tym jak o swego rodzaju metodzie twórczej, bo wtedy mógłbym to zjebać. Powiedzmy więc, że się wkminiam.
Wprowadzanie się w takie stany ma jakieś efekty uboczne?
Usypia intelekt. Bo jak robię muzykę, to kieruję się z początku tylko emocjami czy uczuciami, które ona we mnie wyzwala, i jak tego typu lot trwa zbyt długo, to później łapię się na tym, że nie potrafię rozmawiać z ludźmi. Jak przez miesiąc siedzę w studiu i robię rzeczy, skupiając się tylko i wyłącznie na działaniu, to później wychodzę na miasto i nie potrafię się wysłowić, czuję się, jakbym zablokował sobie jakąś część mózgu. Wychodzi ze mnie jakieś takie delikatne zdziczenie i muszę uczyć się z powrotem dialogu z drugą osobą. I też te loty szamańskie są… nieprzewidywalne, więc jakbym wytrwale do nich nie dążył, to mógłbym nic nie zrobić. A z drugiej strony, jak narzucam sobie jakieś ramy czasowe, to te stany stają się bardziej intensywne, co prowadzi do swego rodzaju wycieńczenia.
Niemała część amerykańskich raperów wydaje mi się, że działa w bardzo podobny, acz zwykle nieświadomy sposób – chłopaki, co skończyli trzy klasy podstawówki, podkręcają się dodatkowo różnej maści używkami i wchodzą do kabiny bez nawet jednego wersu napisanego na kartce, żeby wyjść stamtąd z całym nowym numerem, a niekiedy i płytą czy mikstejpem. Co też ciekawe w tym kontekście i rzadko kiedy analizowane – zwykle jest w tym również spora dawka owej mszalności, o której wcześniej gadaliśmy, bo wielu z nich zanim zostało lokalnymi gangusami, było dziećmi pastorów albo należało do osiedlowego chóru kościelnego.
Dokładnie, i to też znajduje ujście w bardzo różnych formach, bo nie zawsze jest to ta kościelna muzykalność, ale też czasem – jak w przypadku Wu-Tangu – zbudowanie sobie pewnego mitu i uwierzenie w niego, przeświadczenie o tym, że wskrzeszasz coś, co nigdy nie istniało, ale gdzieś tam jednak jest jakaś legenda… To jest bardzo bliski mi lot, bo forma jakiegokolwiek właściwie realizmu w muzyce zupełnie mnie nie interesuje. I dobrze wiem, że jakby to rozkminiać z punktu widzenia psychologii, to na pewno jest to jakaś forma eskapizmu, jakiś mechanizm obronny, który podpowiada ci, żeby stworzyć tę nieistniejącą przestrzeń, w której znajdziesz bezpieczny azyl.
Jakby rap analizować z punktu widzenia psychologii, to wyszłaby nam jedna długa lista różnej maści dysfunkcji i zaburzeń – od eskapizmu, przez narcyzm, aż po mitomanię.
No tak, ludzie stają przed mikrofonem i mówią, mówią bardzo różne rzeczy. Mnie natomiast nigdy chyba nie ciągnęło w stronę opowiadania o rzeczywistości. Jeśli sztuka miałaby się opierać na referowaniu rzeczywistości jeden do jednego, takiej, jaka ona jest, to byłaby strasznie… chujowa. Przecież nie wiemy, kim jesteśmy, co tu robimy i… to jest zajebiste. Już pierwsze malowidła naskalne były przedstawieniami symbolicznymi i pełniły funkcję swego rodzaju wizualnych zaklęć. Odnosiły się do tego, co często nie istniało, i próbowały wyrazić coś, czego ich autorzy do końca nie rozumieli. Niektórzy mówią, że to abstrakcja, a dla mnie to… codzienna osiedlowa akcja. I choć dominuje brak wiary w to, że poetyckość, metafory i inne dziwne rzeczy mają w sobie wielką moc, to mi się wydaje, że niczego właściwie nie mówiąc wprost, możesz być jednocześnie w stu procentach true. Posługiwać się innym narzędziami do opisu świata, a być w tym nawet bardziej radykalnym niż ktoś, kto mówi na przykład „stop rasizmowi”.
W rapie w dużym stopniu wynika to chyba z tego, że polska scena w pierwszych latach istnienia stawiała się zwykle w opozycji do ówczesnego pseudopoetyckiego popu, który nieustannie korzystał wtedy z pustych metafor i mówił o tym, że widział orła cień, nie mówiąc tym samym zupełnie nic.
Ja chyba trochę inaczej rozumiem poetyckość, bo u mnie spora część podobnego wyrazu czy też różnych zbitek słownych powstaje na zasadzie… incydentalnych pomyłek. Zwykle tak bardzo wcielam się w te różne wyobrażone postaci, które wypowiadają te słowa, że pozwalam im się mylić, daję im zgodę na różne błędy językowe. Ja sam – oceniający to z boku Robert Piernikowski – wówczas nie istnieję, ale też nie jest tak, że wszystko robię na jakimś zupełnie nieświadomym haju, bo mam też dużo rozkmin kompozycyjnych i wiem, jakie rzeczy działają na mnie samego. Prosty przykład – usłyszałem gdzieś kiedyś jakąś koncertową nagrywkę Nico i ona tam zaczęła śpiewać za cicho, więc w pewnym momencie realizator podgłosił jej mikrofon i już kolejne jej słowa słychać bardzo dobrze. Ten technicznie niedoskonały początek zmusił mnie natomiast do większego skupienia i zbudował moją czujność jako słuchacza, więc pomyślałem sobie, że może też tak zrobię – w pełni świadomie zacznę bądź skończę któryś numer dużo ciszej, żeby odbiorca nie był pewien, co tam usłyszał, żeby musiał cofnąć i sprawdzić, co to było. I tego typu patentów jest u mnie bardzo dużo. Finalnie więc moje nagrania są wypadkową tego antyintelektualnego lotu, o którym gadaliśmy, i późniejszego zastanawiania się nad nim czy też zamykania go w jakichś ramach. Wyrobiłem sobie przez lata jakiś model pracy i też ostatnio zastanawiałem się nad nim w kontekście moich działań teatralnych. Bo kiedy jeszcze dosyć intensywnie pracowałem nad muzyką do spektakli, to w jakiś taki podświadomy, wewnętrzny sposób rozdzieliłem sobie te dwa światy – teatr wydawał mi się bardzo klasyczny i obawiałem się tego, żeby nie przelało się to na moją muzykę piernikoskiego. Świadomie budowałem w sobie pewien dystans wobec tego świata, bo myślałem, że nie jestem stamtąd, więc tylko wykonam swoją robotę i wracam do siebie. A jak dziś na to patrzę, po zrobieniu ostatniej płyty, to wydaje mi się, że teatr miał ogromny wpływ na jej finalny kształt. The best of moje getto jest efektem obserwowania tego, jak w teatrze buduje się spektakle, a że jeszcze miałem okazję widzieć w działaniu naprawdę zajebistego kolesia (Jana Klatę – przyp. red.), który też bazuje na locie i pracując z nim, nie wiesz do końca, dokąd cię to zaprowadzi, to na pewno miało spory wpływ na to, jak dziś prowadzę narrację. Próbuję stworzyć ten świat w taki sposób, że ktoś może się w nim zadomowić, potem w niego zwątpić i się wkurwić, a na koniec wrócić do niego i w ten świat w pełni uwierzyć. Wydaje mi się wręcz, że są jakieś antyczne prawidła teatralne dotyczące tych kwestii i że sprawdzają się one również na CD.

Jak patrzyłeś na Klatę pracującego nad Królem Edypem czy Termopilami polskimi, to widziałeś podobieństwo jego metody twórczej do takiego właśnie pozaintelektualnego lotu, który na koniec jest zbierany w jakieś karby?
Wydaje mi się, że widziałem dużo lotu; swego rodzaju wewnętrzne przyzwolenie na błądzenie w tym wszystkim i intuicyjność. Choć oczywiście, to wszystko jest podparte zajebistą rozkimną i szeregiem różnych narzędzi, dzięki którym można sobie pozwolić na taki lot. Jan jest zajebistym lotnikiem. W moim przypadku natomiast wygląda to tak, że nasiąkam światem jak gąbka wodą i potem wykładam na stół te wszystkie rzeczy, które przyswoiłem, i one z pozoru wydają się nie mieć żadnego powiązania, ale ja ufam, że mają, bo inaczej bym po nie nie sięgnął. W trakcie ich składania obserwuję, jak powstaje pewien kształt, i czasami mam wrażenie, że robi się to samo. Miewam przy tym różne kryzysy i zwątpienia, ale nie przywiązuję do nich większej wagi, bo następnego dnia znowu widzę w tym sens. Bardzo często, jak słucham jakichś moich numerów zaraz po tym, jak je nagram, to mam raczej taką refleksję, że… kurwa, chujowe to chyba jest…
I co wtedy robisz?
Czekam i następnego dnia jest zajebiste. Wielogodzinne siedzenie nad muzyką może prowadzić do różnych dziwnych jazd. A też jakiś czas temu zauważyłem, jak ważne jest dla mnie słuchanie moich nagrań w innych warunkach niż studyjne. Pamiętam, że jak robiłem No Fun, to akurat graliśmy z Synami w Londynie i ja już miałem kilka pierwszych numerów, do których nie byłem jakoś szczególnie przekonany, więc zapodałem je sobie na słuchawki i chodziłem z nimi po mieście. Patrzyłem na tę inną scenografię i chyba dzięki niej oderwałem się od swojej perspektywy, dopiero wtedy przekonałem się, że to dobre nagrania, które działają.
I te nagrania, które zebrałeś na The best of moje getto, zadziałały najlepiej w formie słuchowiska, jak już miałeś je gotowe, czy od początku miałeś założenie zmierzenia się z taką formą?
Od początku miałem taki plan, bo też forma słuchowiska od zawsze mnie bardzo pociągała. Na co pewnie niebagatelny wpływ ma to, że wszystkie te pojedyncze utwory są dla mnie swego rodzaju epizodami pewnej wymyślonej historii, w której ja sam też funkcjonuję. To swoją drogą jest ten ślepy zaułek, w którym kończy wiele rozmów o kreacji, że ludziom wydaje się, że jeśli tworzysz jakąś historię czy też świat, to ciebie samego tam nie ma. A to jest tak jak z reżyserem, który gdzieś tam się pojawia w swoim filmie i obok tych wszystkich postaci jest on sam. To dla mnie normalne. Kiedy więc zacząłem myśleć o nagrywaniu tej płyty, od początku miałem w głowie wizję słuchowiska i wiedziałem, że to musi się ze sobą zlepić. To w ogóle jest moment w pracy nad płytą, który lubię najbardziej – jak jeszcze nie mam kolejności utworów, układam je jeden po drugim i… wszystko się zgadza – pewne numery zaczynają się przyciągać i czasami wystarczy dosłownie jeden dźwięk czy głos, żeby wyszło naturalne przejście i żeby narracja się domknęła. Intro do The best of moje getto – na przykład – zrobiłem na samym końcu i wiedziałem, że musi być ono takim trochę odrealniającym całość jebnięciem – pioruny, sztorm, burza na morzu, statek tonie, WIELKA katastrofa; zaczyna się jakiś pojebany film. To trzeba było jednak szybko złamać i pojechać z innej strony: jakby ktoś się budził w szarej rzeczywistości i nagle jest taka scenka z życia codziennego – Salka z Hadesem, codzienność podszyta pewną powtarzalnością. Numer, który jest poniekąd realistyczny – choć też jest trochę zwichnięty, bo opowiada o rozmowie z mikrofonem, więc daleko mu do naturalizmu – ale jest również swego rodzaju autodissem na to moje zapętlanie się i taką niby nudę. I po nim znów trzeba było coś zamieszać, a że miałem już gotowy ten instrumental, co jest numerem trzecim na płycie, to zapaliłem kadzidło white sage marki Satya – tej samej, którą wykorzystujemy na Synowskich koncertach – i od razu pomyślałem: biała szałwia służy przecież do oczyszczania energii, odpędzania złych duchów i przywoływania dobrych, a nagrałem też numer Dobre duchy. Jest więc intro, a w nim jakaś katastrofa, później powrót do rzeczywistości i sekwencja z życia w salce, a później wjeżdża white sage. Widzę tę postać, którą jestem ja sam, jak ona puszcza tę płytę komuś innemu – jestem w tym i to nagrywam, ale jednocześnie prezentuję to jakiemuś wyimaginowanemu słuchaczowi. Podoba mi się w ogóle wizja tego, że robiąc ten album, jednocześnie puszczam go komuś – szwendam się tam, palę kadzidło, odpalam kolejne numery i mam wrażenie, że ta osoba tam jest, wręcz czuję jej obecność na tym krążku, jej dźwiękowy ślad.

Na The best of moje getto jest jeszcze więcej osób…
Jest Connie, czyli ta lektorka od Antari M-10, która – co zauważyłem dopiero w pewnym momencie robienia tej płyty – stała się w międzyczasie trochę opresyjna. Dużo miałem z tym ubawu, bo w tej mantrze, o której gadaliśmy, Abhajamudrze, jak pod koniec zaczyna jeszcze padać deszcz, to jest dla mnie na maksa wzruszający moment, przy którym się rozpłakałem – załamanie pogody, śmierć, odejście, wieczność, a tu nagle pojawiają się syreny. W strugach deszczu stoi ktoś, kto właśnie czegoś doświadczył – jakiegoś smutku czy też oczyszczenia – dramatyczna czy wręcz tragiczna scena, a tu nagle podjeżdża radiowóz i syreny mówią: „Spierdalać stąd, co to jest za zbiegowisko?!”. I do tego ta Connie – quality of primeshit – taka policja z getta, która wręcz każe ci tego słuchać: „To jest Piernikowski, The best of moje getto, słuchaj tego!”. Niby mały element, ale robi klimat i jednocześnie może być opresyjny czy wręcz wkurwiający.
Na ile te różne postaci zasiedlające świat The best of moje getto posiadają własne głosy? Bo z Connie sprawa jest jasna…
Jest trochę postaci na autotunie. Jak nagrywałem początek do Być jak, to poczułem, że to jest jakiś pojebaniec – członek mojej ekipy, dobry świr, który mnie cały czas prowokuje, coś tam sobie dośpiewuje i komentuje całe zajście. Trochę tak jak w greckich tragediach, w których pojawia się niekiedy jakiś taki dziwny głos nie wiadomo skąd – jakaś zjawa, która zaczepia bohaterów, i nie wiadomo do końca, czy jest zła czy dobra, ale na pewno czegoś chce. I jak założyłem na tę ścieżkę autotune’a, to poczułem, że to już nie jestem ja, tylko jakaś inna postać, która stoi gdzieś z tyłu za ramieniem i cały czas coś dopowiada. Podobnie zresztą jest w The best of moje getto, kiedy na samym początku wjeżdża bit i słychać „głośniej, głośniej” – od razu wiedziałem, że tak to trzeba zrobić, bo sobie wyobraziłem koncert i takiego pojebanego hypemana, który mnie szarpie za ramię i wrzeszczy. Zresztą jak nagrywam jedną zwrotkę, to często mam wrażenie, że śpiewa ją kilka osób…
Dla części waszej Synowskiej sekty, dla której jesteście „głosem lat 90.”, twoje autotune’owe jazdy na nowej płycie Pezeta musiały być swego rodzaju szokiem.
Szoku raczej nie rozumiem, ale chyba wiem, o co chodzi. Nagrałem to bez tune’a i już było dobrze pojebane, ale zależało mi na tym, żeby to był lament kogoś z boku, kogoś odrealnionego. A zajebiście jaram się tym, jak autotune odrealnia, i też zauważyłem jakiś czas temu, jak bardzo ten efekt wokalny jest… wspólnotowy; nagle wszyscy mają jeden głos. Dzięki niemu następuje swego rodzaju unifikacja i nie jest to już twój własny, indywidualny głos, tylko uniwersalny głos jakiejś istoty.
Z autotune’em jest w ogóle ciekawa sprawa, bo zwykle jest on postrzegany w kontekście tej dychotomii – technologia vs. duchowość – o której wspominaliśmy, i zwykło się widzieć w nim wynalazek odzierający z człowieczeństwa, a jednocześnie wydaje mi się, że jest w nim coś bardzo mistycznego. Że tacy artyści jak Future czy Kodak Black mają w sobie coś ze współczesnych, XXI-wiecznych pastorów epoki cyfry i kodu.
Dokładnie. Nie wiem, czy kojarzysz utwór STILL Haile Selassie Is the Micro-Chip? Sens tych wersów, które tam padają, sprowadza się właśnie do tego: pastor-chip, elektroniczny pastor. I być może za jakiś czas okaże się, że to właśnie jakiś elektroniczny pastor nauczy nas duchowości. Bo świat się zafiksował za tym, że autotune jest cool i tworzy swego rodzaju blichtr na wokalu, a przecież można na to spojrzeć zupełnie inaczej: że jest to zabieg wręcz ascetyczny, jak mnisia szata czy robotniczy drelich; wszyscy mają taki sam. Odzierasz całość z ozdobników, rezygnujesz z indywidualizmu i decydujesz się na ten głos, który jest jeden dla wszystkich. I to mi się zajebiście podoba.
Autotune na The best of moje getto jest też dla mnie jednym z czynników, które sprawiają, że patrząc na całą waszą Synowską twórczość jak na swego rodzaju sagę, jej odsłonę widzę jako najjaśniejszą, najczystszą, poniekąd wręcz optymistyczną.
Jest coś takiego. The best of moje getto ma zupełnie inne kolory niż moje czy nasze poprzednie rzeczy; ten album jest w kolorze, nie widzę tam nic czarno-białego. Nie jest tu wesoło, ale… To jest śmieszne, bo już kolejny raz w trakcie naszej rozmowy chcę coś powiedzieć i widzę siebie jako takiego mistyka z paciorkami, Sai Babę… ale może nie ma co się tego bać. Widzę na tym albumie pewną ufność. Pomimo tego, że sytuacja jest często przejebana, to ja ją w pewnym sensie afirmuję; nie oceniam. Jakbym próbował przeżyć pogrzeb z innym niż to najczęstsze zrozumieniem.
